Tęsknota narastała z każdym dniem. Zastanawiała się, czy to w ogóle możliwe, czy można tęsknić za samym sobą? Czuła się jakby osoba zamieszkująca jej ciało, opuściła je, porzuciła by nigdy nie wrócić. Depresja – dobrze wiedziała co jej jest. Wiedziała i nie miała zamiaru nic z tym robić. Czerpała swoistą przyjemność z zapadania się w ciemność, poddawała się pieszczocie lepkich macek szaleństwa. Stan ten miał swoje plusy. Mogła stać obok i obserwować toczące się życie, być widzem, odgrodzona od rzeczywistość szklaną szybą. Była znieczulona, odporna na jakiekolwiek emocje. Obojętność, to uczucie zastąpiło wszystkie inne. Już od jakiegoś czasu była obserwatorem, nie uczestnikiem. W pewnym sensie było jej dobrze. Nie miała zamiaru tego zmieniać.
Widział co się z nią dzieje. Nie musiała nic mówić, wystarczyło, że na nią spojrzał i czytał z niej jak z książki. Wiedział, że potrzebowała TEGO… jak powietrza. Było jej to konieczne do życia. Obserwował ją od kilku tygodni. Z dnia na dzień robiła się coraz bardziej przezroczysta, rozpływała się, stapiała z niebytem. Tylko TO mogło ją wyrwać ze szponów nicości, która dzień za dniem zabierała ją po kawałku. Wiedział, że nie będzie to ani, proste ani łatwe. Czasem łatwiej patrzeć na śmierć niż cokolwiek zrobić. Wystarczy, że źle oceni sytuację, i zamiast przywrócić do życia, wyśle ją w przeciwnym kierunku. To musi zostać wykonane z chirurgiczną precyzją, jak zastrzyk adrenaliny prosto w serce… – powtarzał w myślach. Innego ratunku nie było…
Spadł na nią jak jastrząb na ofiarę – szybko i znienacka. Nie zważając na protesty, metodycznie unieruchomił jej ciało ciasnymi splotami liny, zasłonił oczy i zakneblował. Więzy obejmowały ją ciaśniej niż kiedykolwiek, miał pewność, że jest naprawdę niewygodnie. Dokładnie tak, jak chciał aby było.
Leżała na środku materaca z perfekcyjnie odsłoniętą cipką. Więzy oplatały nadgarstki i nogi w kostkach, tworzyły interesujący wzór na pośladkach i udach. Przechodząc pomiędzy wargami sromowymi rozdzielały je, dzięki czemu łechtaczka była zdana na laskę i niełaskę torturującego.
Czegoś brakowało… Postanowił poprawić dzieło, chciał aby było idealne. Przyniósł z pokoju obok drewniane spinacze do bielizny. Zapiął po jednym na każdym sutku, lecz, widać nie do końca zadowolony z efektu, przeniósł zainteresowanie na bezbronną cipkę. Obserwując uważnie wyraz twarzy swej ofiary, po kolei przypinał spinacze na płatkach. Wnioskując na podstawie błyskawicznie wzrastającego poziomu wilgoci w kroczu dręczonej suki, uznał, że po trzy wystarczy. Wstał, oddalił się kilka kroków, wszak dzieło sztuki powinno się oglądać z odpowiedniego dystansu. Częściowo zadowolony, sięgnął po drewniany pędzel z naturalnego, ostrego włosia. Zaczął pracować nad łechtaczką ofiary. Kilka ruchów pędzlem po wystającej, powiększonej pod wpływem podniecenia perełce, klika pociągnięć językiem. I tak na przemian. Nie musiał długo czekać, by z pomiędzy szeroko rozłożonych ud zaczęła wypływać stróżka wilgoci. Docierały do niego zduszone kneblem jęki rozkoszy… A może to nie była rozkosz, może błagała, by przestał? Widział, jak mimowolnie szarpała się opleciona sznurem, jak napinała mięsnie. Mimo więzów jej całe ciało drżało. Podobał mu się ten widok. Napawał się nim z przyjemnością. Spojrzał na twarz dziewczyny – jej mimika wyrażała całą gamę sprzecznych doznań – od bólu do ekstazy. Zawsze fascynowało go w niej to, że próbowała walczyć z narastającym podnieceniem, myślała, że wystarczy postanowić, iż połączenie cierpienia i intensywnych pieszczot nie będzie na nią działało. Z rozkoszą obserwował jej walkę z samą sobą. Nie ważne, że znal wynik pojedynku, jeszcze zanim ów się rozpoczął.
Jej dusza i ciało należało do niego od dawna, najwyższa pora odkurzyć akt własności… Wypuścić demony, zaprosić je na ucztę.