Szczyt masochizmu

Jestem masochistką – oto jedna z etykietek, jaka można mnie obdarzyć. Zwykle, myśląc czy mówiąc o tym, nawiązuję do kwestii czysto fizycznej. Nie owijając w bawełnę – lubię, kiedy boli. Należę do grupy delikwentów, których kręci i podnieca pejcz znaczący skórę, klamerki zaciśnięte na sutkach, gorące krople wosku…  Ale to tylko jedna strona medalu. Ból fizyczny jest zwykle łatwy do przełknięcia – kwestia wytrzymałości i praktyki. Rzecz ma się zupełnie inaczej, gdy mowa o cierpiącej psyche.

Śmiem uważać, że my kobiety, do pełni szczęścia potrzebujemy wyznań i deklaracji. Nawet te, które zarzekają się, że romantyzm je mierzi i twardo stąpają po ziemi, nie dałyby rady całkiem bez – chyba, że są skrajnymi masochistkami. Wyobraźmy sobie związek, w którym nigdy nie padło „kocham cie”, „jesteś jedyna” czy „chcę z tobą spędzić resztę życia”. Nic z tych rzeczy, nawet nic, co byłoby temu bliskie.

Znam siebie na tyle, by wiedzieć dobrze, że do pełni szczęścia potrzebuję odpowiedniej dawki cierpienia. Nie za dużo, nie za mało, akurat tyle, by zaostrzyć, dopieprzyć do smaku. Paradoksalnie – potrzeba silnej osobowości, by wierzyć w to co czujesz i widzisz, nie poddawać tego w wątpliwość, z powodu braku werbalnych deklaracji.

Skrajny masochizm? Eee tam… ja myślę, że jestem najszczęśliwszą suką na świecie.