Szczyt masochizmu

Jestem masochistką – oto jedna z etykietek, jaka można mnie obdarzyć. Zwykle, myśląc czy mówiąc o tym, nawiązuję do kwestii czysto fizycznej. Nie owijając w bawełnę – lubię, kiedy boli. Należę do grupy delikwentów, których kręci i podnieca pejcz znaczący skórę, klamerki zaciśnięte na sutkach, gorące krople wosku…  Ale to tylko jedna strona medalu. Ból fizyczny jest zwykle łatwy do przełknięcia – kwestia wytrzymałości i praktyki. Rzecz ma się zupełnie inaczej, gdy mowa o cierpiącej psyche.

Śmiem uważać, że my kobiety, do pełni szczęścia potrzebujemy wyznań i deklaracji. Nawet te, które zarzekają się, że romantyzm je mierzi i twardo stąpają po ziemi, nie dałyby rady całkiem bez – chyba, że są skrajnymi masochistkami. Wyobraźmy sobie związek, w którym nigdy nie padło „kocham cie”, „jesteś jedyna” czy „chcę z tobą spędzić resztę życia”. Nic z tych rzeczy, nawet nic, co byłoby temu bliskie.

Znam siebie na tyle, by wiedzieć dobrze, że do pełni szczęścia potrzebuję odpowiedniej dawki cierpienia. Nie za dużo, nie za mało, akurat tyle, by zaostrzyć, dopieprzyć do smaku. Paradoksalnie – potrzeba silnej osobowości, by wierzyć w to co czujesz i widzisz, nie poddawać tego w wątpliwość, z powodu braku werbalnych deklaracji.

Skrajny masochizm? Eee tam… ja myślę, że jestem najszczęśliwszą suką na świecie.

Krótki termin przydatności

Trwały związek? Trudny i nudny, wymaga cierpliwości i delikatności, oraz liczenia się ze zdaniem drugiej osoby. Na dłuższą metę to potwornie uciążliwe. O ile prościej żyć przyjemnością, zabawą, chwilą. Nie prać, nie prasować, wyrzucić i kupić nowe!

Trwały związek to ciężka praca, z jednej strony chciałoby się czuć płytko i żyć szybko, z drugiej – pewne bonusy są dostępne jedynie dla długodystansowców.

Nuda – śmiertelna choroba XXI wieku. Nic szybciej i skuteczniej nie zabije związku. Ciągle słyszę nieśmiertelne pytanie – co robimy ze sobą po 13 latach związku?

Jak to co? Macie wszystko czarno na białym na tej stronie 😉

Na szczęście, BDSM doskonale sprawdza się w roli szczepionki przeciwko nudzie.

Mind fuck

Powtarzając za Urban Dictionary:

To experience a situation which calls into question the way your mind currently sees a certain idea or the world in general. Such an experience usually leaves the person stunned/speechless while he/she begins wrapping his/her mind around the new idea.

Osobiście nie lubię, nie umiem, nie bawię się. No dobra – bawię, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – zwykle ktoś decyduje o zabawie za mnie. By zrobić krzywdę, wcale nie potrzeba siły fizycznej. By rozjechać psyche, wystarczą odpowiednio dobrane słowa.

Zwykle nie generalizuję, ale w tym przypadku posunę się do śmiałego stwierdzenia – większość suk ma problem z regulacją i przetwarzaniem emocji. Szczególnie w chwilach, gdy bodźce emocjonalne są sprzeczne. Taka specyfika naszej natury.

Mind fuck ma to do siebie, że pieprzyc psyche można wszędzie, ta dyscyplina nie ma ograniczeń. To po prostu zaczyna się dziać, w najmniej odpowiednim momencie: na rodzinnym spotkaniu, w sklepie, wśród niczego nieświadomych ludzi.

Zastanawiajcie jest, że dominujący zdają się wybitnie gustować w tego rodzaju grach i zabawach, zaś relacja z wybraną suką wcale nie musi być seksualna. Znam sadystów lubiących przejechać mi psyche wyłącznie dla sportu , ponieważ mogą i to daje im to satysfakcję.

Później długo dochodzę do siebie, poddaję w wątpliwość własne myśli i odczucia, wizję świata i ludzi…

Jak było?

Dwa dni, cztery kobiety, blisko 300 zdjęć. Słowaczka, Rosjanka, Polka i Brazylijka (o polskich korzeniach). Półnagie ciała, sterczące sutki, dotyk miękkich ust, iskry w powietrzu. Obiad z podłogi, pękające na języku bąbelki prosecco, aromatyczna kawa po irlandzku. Wszystko to złożyło się na niezapomnianą sesję.

Jak było? Słowa tego nie oddadzą…